Biuro Reklamy

Ułęż 153, 08-504 Ułęż

Skontaktuj się z nami - 10:00-16:00

Mam kolegę, który jest pasjonatem (choć może trzeba by powiedzieć: fanatykiem) historii Żołnierzy Niezłomnych i był nim na długo przed tym, gdy stało się to modne. Grzegorz Filipek, bo o nim mowa, jest skarbnicą wiedzy i to wiedzy unikatowej, gdyż opartej głównie o badania archiwalnych dokumentów źródłowych.

Historie, które odkrywa, są później tematami Rajdu Żołnierzy Niezłomnych organizowanego przez Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych „TERAZ”. Co roku uczestniczy w nim kilkadziesiąt dzieciaków. Ostatnio z Grześkiem odbyliśmy rozmowę o tym, jak bardzo i przez kogo jest eksploatowana historia Żołnierzy Niezłomnych. Obaj doszliśmy do smutnej konstatacji, że jeśli tak dalej pójdzie, to ludzie zaczną odwracać się od kultywowania ich pamięci. Wprawdzie uważamy, że o bohaterach walki o wolną Polskę nie mówi się za dużo, bo to nieprawda. Mówi się wręcz za mało, choćby z tego powodu, że przez dziesiątki lat nie mówiło się o nich wcale. Nie da się tego nadrobić, bo faktów do opowiedzenia jest tak wiele, że nigdy się nie znudzą, a świadków prawdy jest coraz mniej. Historie opowiadane przez autentycznych uczestników są tak wciągające, że żaden oskarowy film nie jest w stanie z nimi konkurować, bo są prawdziwe. Często, a właściwie zawsze, są to historie tragiczne jak cały los Żołnierzy Niezłomnych, ale zawsze przebija z nich coś, co mnie najbardziej porusza. Ludzie opowiadający je są spokojni i traktują to, co robili, jako zwykły obowiązek, a nie coś spektakularnego.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie ja i facet, z którym w leśnym bunkrze dzieliłem się ostatnią kromką chleba i wszami. Siedzieliśmy przy stole, piliśmy wódkę i jedliśmy słoninę, a on strzelił do mnie z metra. Nie wiem, czemu nie trafił, ale nie trafił. Na zewnątrz czekała na mnie ubecka zasadzka. Nie strzelali do mnie. Była noc. Rzucali granaty. Po latach dowiedziałem się, że mieszka w Bydgoszczy – miałem pojechać go „stuknąć”, ale stwierdziłem: szkoda kuli.
Gdy usłyszałem tę opowieść wypowiedzianą nad talerzem zupy, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić – wstać, ukłonić się, poprosić o autograf – wszystko, co przychodziło mi do głowy wydawało się głupie. Dlatego zwyczajnie podziękowałem, że mogłem tego wysłuchać. Przecież te kilka zdań to scenariusz na film lub książkę.

Mamy niewyczerpaną studnię historii, która nie może się nudzić, skąd więc pesymizm mój i kolegi Filipka? Otóż za tworzenie narracji o Żołnierzach Wyklętych biorą się ludzie coraz niższej proweniencji, którzy tworzą coraz bardziej kiczowaty przekaz. Co można powiedzieć, gdy na legendzie Niezłomnych promują się zwykłe żuliki albo przekręciarze, o których nikt nie może powiedzieć dobrego słowa? Wycierają sobie swoje zdradzieckie mordy bohaterami, którzy nie mogą wstać z grobu, żeby strzelić ich na odlew. Jestem pewien, że gdyby „Orlik” zobaczył, kto organizuje niektóre z imprez ku jego czci, to bankowo oćwiczyłby ich wyciorem na goły tyłek. Smutne jest też to, że z powodu miernoty intelektualnej kult Niezłomnych jest coraz bardziej tandetny i wykorzystywany w nieszanujących elementarnego poczucia estetyki kampaniach marketingowych. Niestety żyjemy w podłych czasach, gdy agenci paradują z Matką Boską w klapie, a nikt z pracowników Syna Matki Pana Boga nie ma odwagi podejść i grzecznie wypiąć jej wizerunku z marynarki profana. Co robić, jest jak jest. Tęskno mi za czasami, gdy panowie pułkownicy wybierali się do indywiduów szkalujących pamięć o Marszałku i naprawiali im horyzonty poznawcze. Wiem, wiem, dziś poprawność polityczna wsadziłaby ich do więzienia, ale cóż, warto sobie czasem pomarzyć.

Pozwolę sobie zakończyć mój felieton tym, czym zakończyliśmy naszą rozmowę z kolegą Filipkiem. Wyraziliśmy nadzieję, że z całego tego zgiełku wyniknie jedna praktyczna rzecz, a mianowicie realne uhonorowanie żyjących jeszcze Żołnierzy Niezłomnych. Stwierdziliśmy, że każdy z nich powinien dostać awans oficerski (o mundurach nie wspomnę) oraz specjalne uposażenie w wysokości minimum 10 tysięcy (lepiej byłoby 20). Nie jest to niestety nasz autorski pomysł, zmałpowaliśmy go po Marszałku, który w podobny sposób potraktował weteranów Powstania Styczniowego. Skąd taka propozycja? Otóż z prostego powodu: ordery, odznaczenia i wywiady trudno się gotują i marny z nich udaje się niedzielny obiad. Ci ludzie byli gnojeni przez całe swe życie, może więc na jego końcówce należy się im choć trochę atencji od Ojczyzny, dla której byli gotowi zginąć.
PS. Czytający ten tekst drogi a wpływowy Decydencie – bierz ten pomysł jak swój, Marszałek pewno nie będzie miał nic przeciwko, o mnie i Grzegorzu nawet nie wspominam, bo nie wypada.

Impreza nie odbyłaby się gdyby nie wsparcie wielu sponsorów i darczyńców, którym organizatorzy za naszym pośrednictwem serdecznie dziękują.

Artykuł Ordery trudno się gotują Sławomir Kamiński pochodzi z serwisu LPU24 – Puławski Portal Informacyjny : Radio Puławy : Telewizja Puławska.

 


administrator